Brian Aldiss
Non Stop
. 1 .
Kabiny
Jak fala radaru odbita od jakiegoś odległego przedmiotu
wraca do swego źródła, tak odgłos bicia serca Roya Complaina wypełniał w jego
odczuciu całą otaczającą go przestrzeń. Stał w drzwiach swojego mieszkania
słuchając gniewnego tętnienia pulsu w skroniach.
- Więc idź już sobie, jeżeli w ogóle masz iść, dobrze?
Powiedziałeś przecież, że wychodzisz! Zjadliwy głos za plecami, głos Gwenny,
przyspieszył jego decyzję. Wydając stłumiony pomruk wściekłości, zatrzasnął
drzwi nie odwracając się, po czym stał trąc ręce aż do bólu, by się opanować.
Tak właśnie wyglądało życie z Gwenny, najpierw kłótnie bez żadnego powodu, a
potem te szalone, wyczerpujące jak choroba wybuchy gniewu. Co gorsza, nie był to
nigdy zwykły, czysty gniew, tylko obrzydliwe, lepkie uczucie, które nawet przy
największym nasileniu nie było w stanie zagłuszyć świadomości, że wkrótce będzie
tu z powrotem przepraszając ją i poniżając się. Cóż... Complain nie mógł się bez
niej obejść.
O tej wczesnej porze kręciło się jeszcze kilku mężczyzn.
Później dopiero mieli ruszyć do swoich zajęć. Grupa siedząca na pokładzie grała
w Skacz wzwyż. Complain podszedł do nich i nie wyjmując rąk z kieszeni ponuro
obserwował przebieg gry ponad ich rozwichrzonymi głowami. Plansza do gry
namalowana była na pokładzie i stanowiła kwadrat o boku równym podwójnej
długości męskiego ramienia. Na planszy rozrzucone były bezładnie kostki i
pionki. Jeden z grających pochylił się i przesunął swoje dwa pionki.
- Oskrzydlenie na pozycji piątej - stwierdził z bezlitosnym
triumfem, po czym uniósł głowę i mrugnął konspiracyjnie do Complaina.
Complain odwrócił się obojętnie. Przez długi czas jego
zainteresowanie tą grą było wręcz niezdrowe. Grał w nią nieustannie, tak długo,
aż jego młode nogi przestały wytrzymywać ciągłe siedzenie w kucki, a zmęczone
oczy nie były w stanie dostrzec srebrnych pionków. Także na innych, prawdę
mówiąc prawie na wszystkich, członków szczepu Greene gra ta rzuciła jakiś czar,
dawała im poczucie przestrzeni i siły, a więc doznania, których ich normalne
życie było całkowicie pozbawione. W tej chwili czar prysł i Complain był już od
niego wolny, chociaż na pewno byłoby dobrze mieć znowu coś, co by podobnie
absorbowało.
W smętnej zadumie powlókł się przed siebie nie zwracając
prawie uwagi na znajdujące się po obu stronach drzwi, ale za to bystro
obserwując przechodniów, jakby w oczekiwaniu jakiegoś sygnału. Nagle dostrzegł
spieszącego do barykad Wantage'a, który odruchowo ukrywał swoją zdeformowaną
lewą połowę twarzy przed ludzkimi oczami. Wantage nigdy nie brał udziału w grach
towarzyskich. Nie znosił być otoczony ludźmi. Dlaczego Rada oszczędziła go, gdy
był jeszcze dzieckiem? W szczepie Greene przychodziło na świat wiele
zdeformowanych dzieci, ale oczekiwał je tylko nóż. Jako chłopcy nazywali
Wantage'a "Dziurawą Gębą" i znęcali się nad nim, lecz obecnie, gdy wyrósł na
silnego i agresywnego mężczyznę, ich stosunek do niego stał się bardziej
tolerancyjny, a przytyki bardziej zawoalowane.
Nieświadom, że jego leniwe włóczenie się nabrało sensu,
Complain także skierował się w stronę barykady podążając za Wantage'em. W
okolicy tej znajdowały się najlepsze pomieszczenia przystosowane do użytku Rady.
Drzwi jednego z nich otworzyły się gwałtownie i ukazał się sam porucznik Greene
w towarzystwie dwóch oficerów. Wprawdzie Greene był już w mocno podeszłym wieku,
ale jego rozdrażnienie i nerwowy chód nosiły jeszcze znamiona młodzieńczego
temperamentu. Obok niego szli dumnie oficerowie Patcht i Zilliac z wyraźnie
widocznymi paralizatorami wetkniętymi za pasy.
Ku wielkiej radości Complaina Wantage zaskoczony ich nagłym
pojawieniem się wpadł w panikę i oddał wodzowi honory. Był to żałosny gest,
głowa przyłożona do ręki zamiast na odwrót, co Zilliac skwitował wymuszonym
uśmiechem. Służalczość była ogólnie obowiązującą zasadą, choć duma nie pozwalała
się do tego przyznać.
Kiedy Complain miał ich mijać, postąpił zgodnie z ogólnie
przyjętym zwyczajem, to znaczy odwrócił się patrząc w inną stronę. Nikt nie miał
prawa myśleć, że on, łowca, może być od kogokolwiek gorszy. Powiedziane było
bowiem w Nauce: "Żaden człowiek nie jest gorszy od innych, chyba że sam odczuwa
potrzebę okazania drugiemu szacunku".
W wyraźnie lepszym nastroju dogonił Wantage'a i położył mu
rękę na lewym ramieniu. Wantage odwrócił się i przystawił mu do brzucha krótki,
zaostrzony kij. Ruchy miał jak zawsze bardzo ekonomiczne, zachowywał się jak
człowiek otoczony zewsząd nagimi ostrzami. Czubek kija spoczywał dokładnie w
okolicy pępka Complaina.
- Spokojnie, pięknisiu. Czy zawsze tak witasz przyjaciół? -
zapytał Complain odsuwając ostrze kija.
- Sądziłem... Przestrzeni, łowcze... Dlaczego nie jesteś na
polowaniu? - spytał Wantage odwracając wzrok.
- Ponieważ idę w stronę barykad w twoim towarzystwie. Poza
tym mój garnek jest pełny, a podatki zapłacone. Osobiście nie czuję potrzeby
mięsa.
Szli w milczeniu. Complain usiłował znaleźć się po lewej
stronie Wantage'a, który jednak do tego nie dopuszczał. Complain był ostrożny,
bał się prowokować zbytnio Wantage'a, aby się na niego nie rzucił. Przemoc i
śmierć były zjawiskiem powszechnym w Kabinach - tworzyły naturalną przeciwwagę
dla wysokiego przyrostu naturalnego, nikt jednak nie umiera chętnie jedynie dla
zachowania równowagi.
Bliżej barykad korytarz był zatłoczony i Wantage oddalił
się mamrocząc coś o porządkach, jakie musi jeszcze zrobić. Szedł pod ścianą,
wyprostowany, z pełną goryczy godnością.
Główna barykada była drewnianą przegrodą, która całkowicie
blokowała korytarz. Pilnowało jej stale dwóch strażników. W tym miejscu kończyły
się Kabiny i zaczynał labirynt splątanych glonów. Sama barykada była budowlą
tymczasową, gdyż miejsce, w którym ją stawiano, ulegało stałym zmianom.
Szczep Greene miał charakter koczowniczy: niezdolność do
uzyskania dostatecznych zbiorów i niezbędnej żywności zmuszała go do częstej
zmiany miejsca. Polegało to na posuwaniu do przodu barykady przedniej, a cofaniu
tylnej. Coś takiego działo się właśnie w tej chwili; plątanina glonów atakowana
i niszczona na przodzie, mogła swobodnie rosnąć za nimi; w ten sposób szczep
wdzierał się powoli w niekończące się korytarze, jak czerw w gnijące jabłko. Za
barykadą pracowali mężczyźni, którzy ścinali długie łodygi z taką energią, że
jadalny sok tryskał im spod ostrzy. Łodygi te zabezpieczano potem celem
zachowania możliwie największej ilości soku. Suchych tyczek, pociętych na równe
części, używano później do najróżniejszych celów. Na samym przedzie, tuż przed
migającymi ostrzami, odbywał się zbiór innych części roślin: liści dla celów
leczniczych, młodych pędów jako specjalnego przysmaku, nasion o różnorodnym
zastosowaniu, a więc jako pożywienia, guzików, sypkiego balastu do kabinowej
wersji tamburynu, pionków do gry Skacz wzwyż i wreszcie zabawek dla dzieci (były
one na szczęście za duże, aby się zmieścić w zachłannych dziecięcych buziach).
Najtrudniejszym zadaniem przy oczyszczaniu terenu z glonów
było karczowanie korzeni, które jak stalowa siatka rozciągały się pod
powierzchnią wgryzając się niektórymi odnogami głęboko w pokład. Po wycięciu
korzeni następna ekipa zbierała łopatami humus do worków. W tym miejscu
próchnica była wyjątkowo głęboka, pokrywała pokład prawie na wysokość dwóch
stóp, co wskazywało na to, że tereny te były zupełnie nie zbadane i nie
przebywał tutaj żaden inny szczep. Pełne worki dostarczano do Kabin, gdzie w
kolejnych pomieszczeniach zakładano nowe pola uprawne.
W trwającej przed barykadą pracy brała udział jeszcze jedna
grupa mężczyzn i tę właśnie grupę obserwował z zainteresowaniem Complain. Byli
to strażnicy. Wyżsi rangą od pozostałych, rekrutowali się wyłącznie spośród
łowców i istniała pewna szansa, że którejś jawy Complain przy odrobinie
szczęścia lub jako wyróżnienie wejdzie do tej godnej pozazdroszczenia klasy.
Gdy prawie jednolita ściana, jaką tworzyły splątane glony,
została już wykarczowana, oczom ludzi ukazały się ciemne otwory drzwi. Pokoje
znajdujące się za tymi drzwiami kryły rozliczne zagadki, tysiące dziwnych
przedmiotów, czasem potrzebnych, czasem zupełnie zbędnych lub bez znaczenia,
które stanowiły kiedyś własność zaginionej rasy Gigantów. Do obowiązków
strażników należało wyważanie drzwi prowadzących do tych starożytnych grobowców
i rozstrzyganie, co z ich zawartości może być przydatne dla szczepu, oczywiście
ze szczególnym uwzględnieniem siebie samych. Po pewnym czasie zawartość albo
rozdzielano, albo niszczono, w zależności od kaprysu Rady. Wiele z tego, co w
ten sposób trafiało do Kabin, Komenda uznawała za niebezpieczne i paliła. Sama
czynność otwierania drzwi nie była pozbawiona ryzyka, chociaż istniało ono
bardziej w wyobraźni niż w rzeczywistości. W Kabinach krążyły pogłoski, że inne
małe szczepy także walczące o byt w gęstej dżungli znikały cicho i bez śladu po
otwarciu takich właśnie drzwi.
Complain nie był w tej chwili jedynym, któremu udzieliła
się fascynacja pracą innych. Liczne kobiety, każda otoczona wianuszkiem dzieci,
stały obok barykady przeszkadzając swoją obecnością tym, którzy byli zajęci
transportem próchnicy i glonów. Z cichym brzęczeniem much, których Kabiny nigdy
nie mogły się całkowicie pozbyć, łączyły się głosy dziecięce. Przy
akompaniamencie tych dźwięków strażnicy otworzyli następne drzwi. Na chwilę
zapadła cisza i nawet robotnicy rolni przerwali pracę patrząc z lękiem na
stojący otworem pokój. Przyniósł on rozczarowanie. Nie zawierał nawet
fascynującego i budzącego grozę szkieletu Giganta. Był niewielkim magazynem
zastawionym półkami, na których leżały małe woreczki z różnokolorowym proszkiem.
Dwa z nich, z kolorami jasnożółtym i szkarłatnym, spadły i popękały tworząc na
pokładzie dwa wachlarze, a w powietrzu dwie mieszające się ze sobą chmurki.
Rozległy się pełne zachwytu okrzyki dzieci, które rzadko widywały jakiekolwiek
kolory, a strażnicy, wydając krótkie, energiczne rozkazy, ustawiwszy się w żywy
transporter, zaczęli wynosić swoją zdobycz do czekającego za barykadą pojazdu.
Uświadomiwszy sobie pewien spadek napicia Complain oddalił
się. Może jednak mimo wszystko wybierze się na polowanie...
- Ale dlaczego tam w gęstwinie jest światło, skoro nie ma
nikogo, kto by go potrzebował?
Pytanie to dotarło do Complaina pomimo gwaru. Odwrócił się
i zobaczył, że zadał je jeden z małych chłopców zgromadzonych wokół siedzącego w
kucki wysokiego mężczyzny. Obok stało kilka matek uśmiechając się pobłażliwie i
opędzając leniwie od much.
- Światło potrzebne jest po to, aby glony mogły rosnąć; ty
także nie mógłbyś żyć w ciemnościach - padła odpowiedź.
Okazało się, że udzielił jej Bob Fermour, człowiek ociężały
i powolny, który z tych właśnie przyczyn nadawał się tylko do pracy w polu. Był
wesoły nieco bardziej, niż na to zezwalała Nauka, i dlatego ogromnie lubiany
przez dzieci. Complain przypomniał sobie, że Fermour miał opinię gawędziarza, i
poczuł nagle gwałtowną potrzebę jakiejś rozrywki. Bez gniewu, który mu już
przeszedł, czuł w sobie pustkę.
- A co tam było, zanim pojawiły się glony? - zapytała mała
dziewczynka.
Dzieci wyraźnie próbowały w naiwny nieco sposób skłonić
Fermoura do opowiadania.
- Opowiedz im historię świata, Bob - poradziła jedna z
matek.
Fermour spojrzał z zakłopotaniem na Complaina.
- Nie zwracaj na mnie uwagi - rzekł Complain - teorie
znaczą dla mnie mniej niż te muchy.
Władze szczepu nie popierały teoretyzowania ani żadnych
rozważań nie mających praktycznego znaczenia i to było przyczyną wahania
Fermoura.
- No cóż, to są wszystko tylko domysły, ponieważ nie mamy
żadnych zapisów z okresu poprzedzającego pojawienie się szczepu Greene - rzekł
Fermour - a jeżeli nawet coś jest, to i tak nie ma to wielkiego sensu. - Po czym
patrząc uważnie na dorosłych słuchaczy dodał szybko: - Mamy poza tym ważniejsze
sprawy na głowie niż roztrząsanie starych legend.
- Jaka jest historia świata, Bob? Czy jest ciekawa? -
zapytał niecierpliwie jeden z chłopców.
Fermour odgarnął chłopcu włosy spadające mu na oczy i rzekł
poważnie:
- Jest to najbardziej pasjonująca historia, jaką można
sobie wyobrazić, ponieważ dotyczy ona nas wszystkich i całego naszego życia.
Świat jest wspaniały. Zbudowany jest z licznych pokładów takich jak ten. Są to
warstwy, które nie kończą się nigdzie, gdyż tworzą zamknięty okręg. W ten sposób
moglibyście iść bez końca i nigdy nie dotrzeć do kresu świata. Warstwy te
wypełnione są tajemniczymi pomieszczeniami, z których jedne zawierają rzeczy
dobre, a inne złe, zaś wszystkie bez wyjątku korytarze zarośnięte są glonami.
- A co z ludźmi z Dziobu? - spytał jeden z chłopców. - Czy
to prawda, że mają zielone twarze?
- Dojdziemy i do nich - rzekł Fermour zniżając głos, tak że
jego młodociani słuchacze z konieczności przysunęli się bliżej. - Mówiłem wam,
co się stanie, jak będziecie trzymać się bocznych korytarzy. Ale gdybyście
dostali się na Korytarz Główny, wyjdziecie na autostradę, która zaprowadzi was
prosto w odległe części świata. W ten sposób możecie dotrzeć do terytorium
Dziobowców.
- Czy to prawda, że oni wszyscy mają po dwie głowy? -
zapytała mała dziewczynka.
- Oczywiście, że nie - odrzekł Fermour. Są bardziej
cywilizowani od naszego małego szczepu - znowu spojrzał uważnie na swych
dorosłych słuchaczy - ale nie wiemy o nich wiele, ponieważ ich tereny dzieli od
nas mnóstwo przeszkód. Waszym obowiązkiem jest, w miarę jak dorastacie,
pogłębiać wiedzę o naszym świecie. Pamiętajcie, że bardzo wielu rzeczy nie
wiemy, a poza naszym światem mogą być jeszcze inne, których istnienia możemy się
tylko domyślać.
Dzieci wydawały się bardzo przejęte, ale jedna z kobiet
roześmiała się i rzekła:
- Dużo będą mieli z tego pożytku, jak zaczną się
zastanawiać nad czymś, czego pewnie w ogóle nie ma.
Complain odchodząc pomyślał, że w głębi duszy się z nią
zgadza. Krążyło obecnie wiele tego typu teorii, mglistych i mocno
zróżnicowanych, ale żadna nie znalazła poparcia u władz. Zastanawiał się, czy
sporządzenie donosu na Fermoura poprawiłoby w czymś jego sytuację, ale na
nieszczęście wszyscy ignorowali Fermoura, był bowiem zbyt powolny. Nie dalej jak
w czasie ostatniej jawy został publicznie wychłostany za lenistwo wykazane w
czasie prac polowych.
Complain miał w tej chwili inny problem do rozwiązania -
iść czy nie iść na polowanie. Uświadomił sobie nagle, jak to ostatnio ciągle
biegał niespokojnie do barykady i z powrotem. Zacisnął pięści... Czas przemija,
sprzyjające okoliczności przemijają, a ciągle czegoś brak i brak... Complain i
teraz - jak to zwykle robił od czasu dzieciństwa - gwałtownie wytężył umysł w
poszukiwaniu tego elementu, który przecież powinien gdzieś być, a którego nigdy
nie znajdował. Niejasno zdawał sobie sprawę, że zupełnie bezwiednie przygotowuje
się do jakiegoś kryzysu, jakiejś gwałtownej zmiany. Tak jakby wzbierała w nim
gorączka, czuł jednak, że będzie to coś dużo gorszego.
Zaczął biec. Długie, intensywnie czarne włosy spadały mu na
oczy. Był bardzo niespokojny. Jego młoda twarz była silna i sympatyczna mimo
nieznacznej tendencji do tycia. Linia szczęki wskazywała na charakter, usta na
odwagę. A jednak nad wszystkim dominowała jałowa gorycz - posępny w sumie
wygląd, właściwy wszystkim prawie członkom szczepu. Trzeba przyznać, że Nauka
wykazała ogromną mądrość zalecając, aby ludzie nie patrzyli sobie prosto w oczy.
Complain biegł prawie na oślep, pot zalewał mu czoło.
Zarówno w sen, jak i za jawy w Kabinach było ciepło i ludzie łatwo się pocili.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi; bezsensowna bieganina była w szczepie
zjawiskiem nagminnym, wiele osób próbowało w ten sposób uciec przed
prześladującymi je zmorami. Complain wiedział tylko jedno: musi wrócić do
Gwenny, gdyż tylko kobiety posiadały magiczną zdolność dawania zapomnienia.
Kiedy wpadł do ich kwatery, stała bez ruchu trzymając w
ręku filiżankę herbaty. Udawała, że go nie widzi, ale jej nastrój uległ zmianie,
szczupła twarz wyrażała napięcie. Była silnie zbudowana, a jej masywne ciało
dziwnie kontrastowało z tą drobną twarzą. W tej chwili cała jej postać wyrażała
stanowczość, jakby przygotowywała się na fizyczny atak.
- Nie patrz tak, Gwenny. Nie jestem przecież twoim
śmiertelnym wrogiem - niezupełnie to zamierzał jej powiedzieć, a i ton nie był
dostatecznie pojednawczy, ale na jej widok gniew mu częściowo wrócił.
- Owszem, jesteś moim śmiertelnym wrogiem - powiedziała z
naciskiem nadal nie patrząc na niego - nikogo nie darzę taką nienawiścią jak
ciebie.
- Daj mi w takim razie łyk swojej herbaty i miejmy
nadzieję, że to mnie otruje.
- Bardzo bym tego chciała - powiedziała głosem pełnym jadu,
podając mu filiżankę.
Znał ją dobrze. Jej gniew nie był podobny do jego gniewu.
Jemu przechodził powoli - jej błyskawicznie. Mogła dać mu w twarz, a w sekundę
potem się z nim kochać. I wtedy robiła to najlepiej.
- Rozchmurz się - rzekł. - Wiesz przecież, że kłócimy się
jak zwykle o nic.
- O nic? A więc Lidia to dla ciebie nic? Tylko dlatego, że
zmarła zaraz po urodzeniu... nasze jedyne dziecko, a ty mówisz, że to nic?
- Lepiej nazywać ją niczym, niż używać jej jako pretekstu
do kłótni, prawda? - Skorzystał z tego, że Gwenny wyciągnęła rękę po filiżankę,
i posuwając dłoń po jej nagim ramieniu zręcznie wsadził palce w dekolt bluzki.
- Przestań! - krzyknęła wyrywając się. Jesteś obrzydliwy!
Nie potrafisz myśleć o niczym innym, nawet kiedy do ciebie mówię! Puszczaj mnie,
wstrętny bydlaku.
Ale on nie puścił. Zamiast tego objął ją drugim ramieniem i
przyciągnął do siebie. Usiłowała go kopnąć. Zręcznie podciął jej kolana i upadli
razem na podłogę. Kiedy przybliżył twarz, próbowała ugryźć go w nos.
- Precz z rękami! - zawołała z trudem łapiąc oddech.
- Gwenny... Gwenny, kochanie... - wyszeptał pieszczotliwie.
Jej zachowanie zmieniło się gwałtownie. Zacięta czujność
ustąpiła rozmarzeniu.
- A zabierzesz mnie potem na polowanie?
- Oczywiście. Zrobię wszystko, co zechcesz.
To, czego Gwenny chciała lub nie chciała, nie miało jednak
większego wpływu na dalszy bieg wypadków, gdyż w tym samym momencie wpadły
zadyszane dwie jej kuzynki Ansa i Daise zawiadamiając, że jej ojciec Ozbert
Bergass poczuł się gorzej i wzywa ją do siebie. Zachorował na gnilec postępowy
jedną sen-jawę temu i Gwenny odwiedziła go już raz w jego odległym miejscu
zamieszkania. Panował ogólny pogląd, że nie pociągnie długo. Tak się zwykle
kończyły choroby w Kabinach.
- Muszę do niego iść - powiedziała Gdvenny.
Separacja dzieci od rodziców bywała w sytuacjach
krytycznych przestrzegana nie tak surowo, a prawo zezwalało na odwiedzanie
ciężko chorych.
- To był dla nas nieoceniony człowiek rzekł uroczyście
Complain. Ozbert Bergass był starszym przewodnikiem przez wiele snów-jaw i jego
śmierć stanowiłaby dla szczepu odczuwalną stratę, mimo to Complain nie wyraził
chęci odwiedzenia teścia; wszelkie sentymenty szczep Greene starał się
wykorzenić. Po wyjściu Gwenny udał się zaraz na rynek, aby spotkać się z
wyceniaczem Ernem Rofferym i dowiedzieć się, ile obecnie kosztuje mięso. Po
drodze minął zagrody dla zwierząt. Były one obficiej niż zazwyczaj wypełnione
zwierzyną domową, o smaczniejszym i delikatniejszym mięsie niż dzikie zwierzęta
chwytane przez łowców. Roy Complain nie był myślicielem, ale tego paradoksu nie
potrafił sobie wytłumaczyć: nigdy dotąd szczep nie prosperował tak dobrze, nigdy
hodowla się tak wspaniale nie rozwijała, żeby nawet najprostszy robotnik mógł
jeść mięso co cztery sen-jawy, a za to on, Complain, był teraz biedniejszy niż
kiedykolwiek. Polował więcej, ale coraz mniej łowił i coraz mniej za to
dostawał. Wielu łowców, którzy stanęli wobec tego samego problemu, porzuciło
łowiectwo i zajęło się czym innym.
Nie będąc w stanie skojarzyć logicznie niskich cen, jakie
Roffery ustanowił na dziczyznę, z obfitością pożywienia, ten smutny stan rzeczy
Complain kładł na karb niechęci, jaką wyceniacz żywił do całego klanu łowców.
Complain z determinacją przepchnął się przez tłum
wypełniający rynek i niezbyt grzecznie zwrócił się do wyceniacza.
- ...strzeni dla twojego ja.
- Twoim kosztem - odrzekł z ożywieniem wyceniacz podnosząc
głowę znad długiej listy, nad którą właśnie ślęczał. - Mięso dziś spadło,
łowcze. Trzeba mieć duże ścierwo, aby zarobić sześć sztuk.
- Flaki się we mnie przewracają! Jak cię widziałem ostatnim
razem, mówiłeś, że spadła cena zboża, krętaczu jeden.
- Wyrażaj się grzeczniej, Complain, twoje własne ścierwo
nie jest dla mnie warte ani grosza. Owszem, mówiłem ci, że cena zboża spadła, bo
to prawda, ale cena mięsa spadła jeszcze bardziej.
Wyceniacz z zadowoleniem nastroszył swoje sumiaste wąsy i
wybuchnął śmiechem. Kilku innych mężczyzn kręcących się w pobliżu przyłączyło
się do ogólnej wesołości. Jeden z nich, przysadzisty, śmierdzący osobnik zwany
Cheap, miał ze sobą stos okrągłych puszek, które zamierzał korzystnie wymienić
na targu. Gwałtownym kopnięciem Complain rozrzucił je dokoła. Z wściekłym rykiem
Cheap skoczył, aby je pozbierać, walcząc jednocześnie z tymi, którzy już zdążyli
je pochwycić. Na ten widok Roffery zaczął śmiać się jeszcze bardziej, ale fala
jego śmiechu zmieniła niejako swój kierunek. Nie była już wymierzona przeciw
Complainowi.
- Ciesz się, że nie żyjesz wśród Dziobowców - rzekł Roffery
pocieszająco - ci ludzie czynią istne cuda. Wyczarowują jadalną zwierzynę ze
swego oddechu, po prostu łapią ją w powietrzu i nie potrzebują wcale łowców.
Gwałtownie trzepnął muchę, która usiadła mu na karku. - Udało im się także
zlikwidować przekleństwo, jakim są te owady...
- Bzdura! - rzekł stary człowiek stojący obok.
- Nie sprzeczaj się ze mną, Eff - rzekł wyceniacz - chyba
że wyżej cenisz swoje straty od dochodów.
- To jest bzdura - potwierdził Complain. - Nie ma chyba
takiego idioty, co by uwierzył w miejsce bez much.
- Ja za to świetnie wyobrażam sobie miejsce bez Complaina!
- wrzasnął Cheap, który zdążył już pozbierać swoje puszki i stał groźnie koło
Complaina. Patrzyli teraz na siebie gotowi do bójki.
- No już, lej go! - zawołał wyceniacz do Cheapa. - Pokaż
mu, że ja nie życzę tu sobie łowców, którzy przeszkadzają mi w interesach.
- A odkąd to śmieciarz ma więcej do powiedzenia w Kabinach
niż łowca? - zwrócił się do wszystkich stary człowiek zwany Effem. Ostrzegam
was, złe czasy nadchodzą dla szczepu. Jestem szczęśliwy, że ja już tego nie będę
oglądał.
Dookoła rozległy się pomruki pełne drwiny i dezaprobaty dla
starczego sentymentalizmu.
Zmęczony nagle tym towarzystwem Complain rozepchnął tłum i
odszedł. Zauważył, że stary człowiek idzie za nim, więc kiwnął mu ostrożnie
głową.
- Widzę to jak na dłoni - rzekł Eff najwyraźniej pragnąc
kontynuować swój smętny monolog. - Stajemy się mięczakami. Wkrótce nikt nie
będzie chciał opuszczać Kabin ani Wycinać glonów. Nie będzie żadnej podniety...
Nie będzie odważnych mężczyzn, tylko same żarłoki i gogusie. Wkrótce dojdą do
tego choroby, śmierć i ataki innych szczepów - widzę to tak dokładnie jak
ciebie, i tam, gdzie żył szczep Greene, wyrośnie dżungla.
- Słyszałem, ze Dziobowcy są porządni przerwał tę tyradę
Compiam - że posługują się rozumem, a nie czarami.
- Pewnie słuchałeś tego typa Fermoura lub jemu podobnych -
rzekł opryskliwie Eff. Niektórzy ludzie chcą nas oślepić, abyśmy nie odróżniali
naszych prawdziwych wrogów. Nazywam ich ludźmi, ale to nie są ludzie, to Obcy.
Obcy, łowcze - istoty nadprzyrodzone. Gdyby bo ode mnie zależało, kazałbym ich
pozabijać. Chciałbym przeżyć znowu polowanie na czarownice. Tak, chciałbym, ale
obecnie nie poluje się już na czarownice. Kiedy byłem dzieckiem, stale mieliśmy
takie polowania. Mówię ci, że szczep robi się za miękki, za miękki. Gdyby to ode
mnie zależało...
Zasapał się i umilkł mając przed oczyma prawdopodobnie
obraz jakiejś dawnej, ogromnej masakry. Complain na widok zbliżającej się Gwenny
odszedł prawie nie zauważony.
- Jak ojciec? - spytał.
Wykonała dłonią ruch pełen rezygnacji.
- Wiesz dobrze, co to jest gnilec - powiedziała bezbarwnym
głosem. - Uda się w Długą Podróż, zanim minie następna sen-jawa.
- W pełni życia stajemy w obliczu śmierci rzekł uroczyście
Complain. - Bergass był człowiekiem pełnym godności.
- A Długa Podróż zawsze ma swój początek - dokończyła za
nim cytat z Litanii. Nic więcej nie da się zrobić. Jak na razie mam serce ojca i
twoją obietnicę. Chodźmy, Roy. Weź mnie w glony na polowanie, proszę cię...
- Mięso spadło do sześciu sztuk za ścierwo - rzekł - nie
warto iść, Gwenny.
- Za sztukę można wiele kupić, na przykład naczynie na
czaszkę mego ojca.
- To obowiązek twojej macochy.
- Chcę iść z tobą na polowanie.
Znał ten ton. Odwracając się gniewnie ruszył bez słowa w
stronę przedniej barykady. Gwenny potulnie podążyła za nim.
następny |